środa, 8 czerwca 2011

C jak cenzura

Nie od dziś wiadomo, że rządzący często mają ochotę na przywłaszczenie sobie choć kawałka internetowego tortu. Wielu z nich, zwłaszcza w krajach o słabo rozwiniętym społeczeństwie obywatelskim, nie może znieść, że sieć pozostaje poza ich nadzorem. Wiją się, kombinują, jak tu za fasadą wolności podciąć swoim obywatelom skrzydła.

Po części im się nie dziwię - gdybym był el dictatore, śniłyby mi się po nocach tegoroczne, północnoafrykańskie protesty zorganizowane przez Facebooka.

Myślą więc i myślą, jak obronić swoje stołki. Tym razem wymyślili w Kazachstanie. Tamtejsze Ministerstwo Komunikacji i Informacji (jak to światowo brzmi...) zarządziło, iż serwer każdej kazachskiej strony internetowej (tj. takiej, której adres kończy się na .kz) musi znajdować się FIZYCZNIE na terenie kraju. W każdym innym wypadku łamane jest prawo.


Już to widzę. Kazachstan, szósta rano. Zaspanego admina budzą goście z długimi giwerami (siakieś kazachskie ABW) i mówią: Game over, koleś, wyłączaj tę stronę. I po ptakach.

Koszmar kazachskiego admina

Na szczęście podobnie uważa Google. Korporacja, której mottem jest "Don't be evil", tocząca ciężkie boje w Chinach, zareagowała także na zdarzenia w Kazachstanie.

W proteście przeciw nowemu prawu lokalną wersję wyszukiwarki wyłączono, a ruch z Kazachstanu przekierowano na Google.com. W ten sposób firma sprzeciwia się ograniczaniu wolności internetu, argumentując, iż tworzenie jakichkolwiek wirtualnych granic godzi zarówno w efektywność, jak i wolność przeglądania sieci.

Jak powiedział Bill Coughran, wiceprezes giganta:

Bill Coughran podczas konferencji prasowej
"Jeśli chcielibyśmy utrzymać funkcjonowanie google.kz - tylko za pośrednictwem serwerów zlokalizowanych w Kazachstanie, pomagalibyśmy w tworzeniu podzielonego Internetu."

I jak jestem świadomy istnienia realpolitik, tak tu wielkie brawo.
Lubię to.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz